9 czerwca 2014

Rozdział 2. - "Jestem tylko człowiekiem ze świecą, która mnie prowadzi, Staję do ucieczki przed tym, co jest we mnie. Potwór."

Jeśli nawet wydawałbym się niebezpieczny, czy bałbyś się?
Odnoszę takie wrażenie, bo wszystko czego dotknę jest za mało ciemne.


14 i 15 listopada 1999

- Koleś, zamykamy.
Obskurny bar w centrum Londynu był już całkiem pusty. Jedyna świecąca lampa tuż nad barem sprawiała, że twarz Rona wyglądała na jeszcze bardziej zmęczoną. Drewniane nierówne deski skrzypiały pod stopami grubego, łysego barmana, który przenosił ciężar ciała z nogi na nogę, czekając niecierpliwie, aż chłopak dokończy swoją szkocką. Jednak ten tylko gapił się na wpół opróżnioną szklankę.
- Nie mam całego dnia - zagrzmiał barman, opierając obie ręce na blacie.
- Będę pił tak długo jak zechcę - odburknął Ron, patrząc na niego wyzywająco.
Barman głośno wypuścił powietrze, okrążył bar, chwycił chłopaka za koszulę i popchnął go na ziemię.
- Wypierdalaj stąd! - krzyknął, a szklanki na półce zabrzęczały.
Ron podniósł się z trudem, zataczając na stolik i przewracając jedno z krzeseł. Wykulał się na ciemną ulicę, klnąc pod nosem ile się da. Maszerował prosto przed siebie, chociaż był już mocno pijany. Przechodnie troili mu się w oczach, a udawało mu się ich omijać tylko cudem.
Wszedł do pierwszego lepszego monopolowego i kupił dwie butelki najtańszego wina, bo nic innego nie mieli. Idąc słyszał brzęczące szkło w siatce, zagłuszane przez szum samochodów. Miał zamiar upić się do nieprzytomności, chociaż wiedział jak kończy się dla niego picie na całego. Chciał się dobić, czuć ból i fizyczny, i psychiczny.
Dlaczego nie mógł jej zaufać? Uwierzyć, że to był tylko kolega z pracy? Znowu sprowokował awanturę cholerną zazdrością i uszczypliwością. Chociaż obiecał sobie, że przenigdy więcej jej już nie uderzy, nie wytrzymał. Oczywiście, on też nieźle oberwał. Gdyby tylko miał w sobie tyle skruchy, żeby ją przeprosić, tyle spokoju, żeby nie wybuchnąć znowu, kiedy Miona zrobi coś irytującego.
Kochał ją nad życie i modlił się w duchu, żeby po powrocie do mieszkania zobaczył ją śpiącą w łóżku. Tak bardzo chciał ją objąć z całych sił, przeprosić i obiecać, że teraz wszystko będzie dobrze. Najbardziej bolał go fakt, że teraz do niego na pewno nie wróci. Nie po tym, co jej powiedział. Wyobraził sobie, jak za pięć lat spotka ją przez przypadek na stacji metra, stojącą razem ze swoim mężem i małym synkiem w wózku, ubraną w drogą, elegancką sukienkę. Patrzy na nich, zmizerniały i w starych łachmanach, i nawet nie śmie podejść i przywitać się, bo może Hermiona wybuchnie śmiechem na jego widok, albo pomyli go z bezdomnym, chociaż w tej ostatniej sprawie nie będzie się bardzo myliła.
Ta myśl sprawiła, że poczuł silne ukłucie w sercu, a do jego oczu napłynęły łzy. Wszyscy mówili Hermionie, że Ron jest nikim i że przez niego będzie nieszczęśliwa.
Nie mylili się.
Bo co on niby osiągnął przez te półtora roku? Wyprowadził się od rodziców, kupił klaustrofobiczną suterenę z dziewczyną, przez ponad rok dorabiał w barze (wylali go pół roku temu za pobicie klienta), 49 razy przez niego wzywano policję i 8 razy siedział w areszcie. Wow, imponujące.
Wiedział, że musi się opanować, nie być takim porywczym, ale po prostu nie mógł. Gdy czuł jakiekolwiek zagrożenie, zaczynał walczyć. Hermiona zresztą tak samo. Obydwoje się zmienili od tamtej bitwy. Ale gdzieś, głęboko w środku, nadal byli nieśmiałym chłopakiem i kujonowatą dziewczyną. Teraz stali się dwoma wulkanami, które wybuchają niespodziewanie i niszczą wszystko dookoła, nawet siebie. To tak jakby cały czas nosili Medalion Slytherina.
W końcu dotarł do swojego mieszkania. Zamknął za sobą drzwi i osunął się na ziemię, opierając ciężką głowę o framugę. Nawet nie zapalił światła. Otworzył pierwszą butlekę, wypił ją do połowy i odstawił na podłogę, ocierając usta rękawem koszuli. Nagle poczuł, jak coś kłuje go w nogę. Włożył rękę do kieszeni spodni i wyciągnął małą karteczkę. Nie mógł odczytać słów, więc zabrał butelkę i podszedł do okna. Dopiero gdy dopił wino do końca, usiadł na parapecie i skupił wzrok na małych literach. Parę minut zajęło mu odczytanie wiadomości.


Jutro o 22:00, Friary Road 186. Wszystko wyjaśnię Ci na miejscu.
T.


Był tak upity, że nawet nie zastanawiał się co ta wiadomość robi w jego kieszeni. Wrócił na swoje miejsce przy drzwiach, otworzył kolejną butelkę i zmusił się do wypicia jej. Chciał cierpieć, żeby zobaczyć, że jeszcze nie jest tak źle, że może być gorzej. Rzucił butelkę w kąt, a ona roztrzaskała się na drobne kawałki. Nagle poczuł się bardzo śpiący. Oparł głowę o ramię i po chwili zapadł w niespokojny sen.


Na błękitnym niebie przecinanym przez ciemne sylwetki ptaków nie było żadnej chmury. Słońce grzało niemiłosiernie, a powietrze było roztrzęsione od upalnego, letniego dnia. Liście drzew szumiały lekko, zagłuszane przez plusk wody w strumyku.
Szli powoli, trzymając się za ręce, czując chrupoczący żwir pod stopami i słysząc pobrzękujące naczynia w koszyku. Nie mówili nic odkąd wyszli z Nory, próbując nacieszyć się swoim towarzystwem. W ostatnim tygodniu niewiele mieli okazji do pobycia razem, nie wspominając o rozmowie. Obydwoje byli zaganiani z kąta w kąt przez panią Weasley, która starała się zorganizować przyjęcie urodzinowe dla swojego męża.
Wydawał im się złośliwością fakt, że pani Weasley organizuje im czas akurat tak, żeby nie widzieli się przez cały dzień. Nawet posiłków nie jadali razem. Ich obowiązki często były bezsensowne i marnujące czas. Wczoraj Hermiona musiała trzy razy posprzątać salon i sypialnie na górnych piętrach, a Ron miał za zadanie odgnomić ogródek, co było bardzo mozolną pracą, bo gnomy co chwila wracały. Mieli czas tylko na krótki pocałunek tuż przed tym, jak rozeszli się do swoich łóżek.
Dopiero po wielokrotnych staraniach udało im się ubłagać panią Weasley o wolne popołudnie. Od rana pracowali jak mrówki, nadrabiając obowiązki z wieczora. Teraz spacerowali w stronę wielkiej łąki parę kilometrów od domu, która o tej porze roku była kolorowa od kwiatów.
Dotarli tam po godzinie wolnego marszu. Wiedzieli, że nie muszą się nigdzie śpieszyć, nikt ich nie pogania. Rozłożyli wielki koc w cieniu wysokiej jabłoni i położyli się obok siebie z głębokim westchnięciem.
- W końcu zasłużony odpoczynek - mruknął Ron, przyciągając do siebie Hermionę. Złożył czuły pocałunek na jej różowych ustach, zarysowując palcem linię jej szczęki. Stęsknił się za tym odczuciem przeskakującej iskry za każdym razem, gdy się całowali.
- Nie rozumiem dlaczego twojej mamie tak odbija za każdym razem, gdy zbliża się jakaś uroczystość - odparła Hermiona, kładąc głowę na umięśnionym barku Rona.
- Po prostu uwielbia być panią domu. Wszystko musi być idealne: jedzenie, dekoracje, muzyka, aby potem mama mogła wysłuchiwać komplementów od ciotek i udawać, że wcale tak bardzo nie zależy jej na tym “przedstawieniu”.
- Kazała mi i Harry’emu posprzątać cały strych dwa razy, bo uważała, że kartony nie są równo poukładane. Co z tego, że nikt tam nie wchodzi - prychnęła ze złością i nie obchodziło jej, że mówiła o matce swojego chłopaka.
- Nie gniewaj się na nią. Bardzo jej zależy na urodzinach taty - powiedział to tak cicho z lekką nutą żalu, że Hermionie od razu zmiękło serce. - I to nie prawda, że nikt nie wchodzi na strych - dodał z uśmiechem i obydwoje od razu zrozumieli kontekst tego zdania.
Często wybierali się tam wieczorami. Zabierali ze sobą resztki z kolacji, od święta butelkę wina, i rozmawiali ze sobą całą noc, przytuleni na starej kanapie. Kiedy czuli się senni, gasili świece i zasypiali wtuleni w siebie nawzajem. Czasem Hermiona przynosiła jakąś ciekawą książkę, a wtedy Ron kładł swoją głowę na jej kolanach i spijał każde słowo z jej ust.
Strych był jedynym miejscem, w którym mogli pobyć sam na sam i być pewni, że nikt im nie przeszkodzi. Hermiona uwielbiała te momenty, kiedy tuż po kolacji Ron podchodził jakby nigdy nic do jej krzesła, nachylał się, szeptał jej do ucha “O północy na strychu” i całował ją w usta. Zawsze wtedy kładła się w ubraniu do łóżka, czekała aż Ginny zacznie chrapać, a potem skradała się po schodach, omijając skrzypiące stopnie.
- Może coś zjemy? - zaproponowała Hermiona, siadając i sięgając po koszyk.
Ron obserwował ją, jak wyciągała po kolei kolejne pudełka z jedzeniem. Miała na sobie zwiewną, turkusową sukienkę, która, gdy wiatr zawiał, podwijała się i obnażała szczupłe nogi Hermiony. Włosy miała upięte w wysoki kok, z którego pouciekały pojedyncze kosmyki i teraz okalały jej opaloną twarz. Jej skóra miała piękny, brązowy odcień, prawie jak kawa z mlekiem. W tym momencie pomyślał, jakiego ma farta, mając tak śliczną dziewczynę. Inne, które znał, owszem, były ładne, ale nie dorównywały Hermionie.
- Co? - spytała, czując na sobie jego wzrok.
- To już nie można popatrzeć na swoją dziewczynę? - zaśmiał się, przesuwając dłonią po jej odkrytych plecach.
Hermiona uśmiechnęła się ciepło, i podała mu papierowy talerz, uginający się pod ciężarem ciast, owoców i galaretek. Z kolei sobie nałożyła tylko trochę sałatki owocowej i nalała zimną wodę do plastikowego kubeczka.
- Czy ty aby nie chcesz mnie utuczyć? - spytał podejrzanie Ron, wpychając sobie do ust trzy truskawki.
- Musisz być silny, żebyś mógł mnie obronić - skuliła się lekko, robiąc zatroskaną minę. - Taką malutką, bezbronną dziewczynę.
Ron wybuchnął głośnym śmiechem, bo kto jak kto, ale Hermiona na pewno nie jest aż taka bezbronna.
Jedli, patrząc sobie w oczy, uśmiechając się do siebie i chwaląc jedzenie, które przygotowała Hermiona. Nagle znad horyzontu zaczęły szybko sunąć ciemne chmury. Wiatr się wzmugł, podwiewając brzeg koca. Pszczoły i motyle, tłoczące się przy kwiatach, zaczęły uciekać, a ptaki latały niespokojnie nad koronami drzew. W powietrzu czuć było napięcie.
- Idzie burza - mruknął proroczo Ron i zaczął pomagać Hermionie chować jedzenie do koszyka.
Gdy zabierali się za zwijanie koca, jak na zawołanie spadł deszcz. To było istne oberwanie chmury. Nie byłoby tak źle, gdyby nagle nie zaczął padać grad. Wielkie kule lodu zbijały się na ziemi w białe grupki, wyglądające niczym śnieg.
- Chodź tutaj! - zawołał Ron, starając się przekrzyczeć odgłosy ulewy.
Chwycił Hermionę za rękę i pociągnął ją w stronę jabłoni. Przyparł ją do pnia i zasłonił własnym ciałem, bo grad był już wielkości piłki kauczukowej. Byli tak blisko siebie, że czuli swój przyspieszony oddech. Nagle rozległ się najgłośniejszy grzmot, jaki słyszeli w życiu. Ziemia zatrzęsła się pod ich nogami, a ciemność, która tak nagle nastała, rozświetliła ogromna błyskawica.
- Wiesz, to niezbyt mądre chować się pod drzewem podczas burzy - roześmiała się Hermiona, podziwiając kątem oka piękno i zarazem gwałtowność przyrody.
- Według mnie to bardzo dobry pomysł - odparł Ron, wpatrując się z błyskiem w oku w Hermionę, po twarzy której spływały krople wody.
Objął dłońmi jej twarz i pocałował ją mocno. Całkiem zapomnieli o szalejącej dookoła burzy. Powoli zszedł pocałunkami do twardego miejsca tuż pod linią szczęki dziewczyny. Jej skóra pachniała deszczem i różanymi perfumami, które tak uwielbiał. Hermiona wplotła palce w rude, mokre od wody włosy Rona, czując delikatne dreszcze rozchodzące się po jej ciele.
Po chwili, wydającej się trwać wieczność, odsunęli się od siebie. Pozbierali rzeczy i poszli powoli w kierunku Nory.
Nie mieli się dokąd śpieszyć, bo i tak już są przemoczeni do suchej nitki.
Rano ledwo co zdał sobie sprawę, że płakał przez sen, zaczął wymiotować. Kiedy torsje przestały wstrząsać jego ciałem, podniósł się szybko, co było wielkim błędem, bo natychmiast poczuł przeszywający ból w głowie. Skulił się na dziurawej kanapie tuż obok i leżał tak, oddychając przez usta. Próbował zasnąć, ale nie pozwalały mu na to mdłości i zawroty głowy. Doczołgał się do szafki w łazience, gdzie trzymali leki i wyciągnął całą paczkę aspiryny.
Przespał cały dzień, budząc się co godzinę, żeby zwymiotować, wziąć aspirynę i przewrócić się na drugi bok. Dopiero około 20:30 wstał i wziął zimny prysznic. Ubrał się w to, co znalazł akurat na podłodze i poszedł coś zjeść. Pijąc kawę przypomniało mu się o wiadomości. Przeszukał całe mieszkanie i znalazł karteczkę po kwadransie w kieszeni spodni, które miał na sobie. Spojrzał na zegar wiszący nad kuchenką, wybałuszył oczy i szybko wybiegł, zakładając płaszcz w biegu i zamykając mieszkanie. Biegnąc na dworzec kolejowy starał się ignorować pulsujący ból w głowie i suchość w gardle.
Kiedy siedział ponuro w prawie pustym wagonie pociągu, analizował swoje zachowanie od czasu, gdy zostali parą. Czuł potworne wyrzuty sumienia za to, że tyle razy ośmielił się uderzyć Hermionę. Ona zawsze mu oddawała, czasem mocniej lub słabiej, i to nie on zawsze uderzał ją pierwszą, ale i tak nigdy sobie tego nie wybaczy.
Wpatrywał się w przesuwające się za oknem światła zbliżającego się miasta i starał się myśleć tylko o pięknie tych błysków, mieszających się z gwiazdami na ciemnym niebie. Jednak nie mógł zapomnieć tego snu, który był tak realny, że gdy tylko go sobie przypominał, czuł zapach deszczu i polnych kwiatów. Wstydził się tego, że zwykły sen doprowadził go do łez. Wiele razy śniła mu się Hermiona, ale jeszcze nigdy nie obudził się zalany własnymi łzami.
Czuł się pusty w środku, jakby ktoś nagle odebrał mu coś, co było dla niego najcenniejsze, najważniejsze, najukochańsze.

I rzeczywiście, tak było.